Fot. xaviandrew z Pixabay
Fot. xaviandrew z Pixabay
Krystyna Bukowczyk zagląda w głąb – czyli traktat o wspominaniu
Wspominanie rzecz ludzka. Wręcz niezbędna. Dla niektórych – treść życia. Dla innych – raczej tylko marzenie, aby było co przeżyć i potem odnaleźć w pamięci. Zawsze jednak wspominanie jest czymś, co bardziej świadczy o wspominającym niż wspominanym.
Co warto pamiętać w długie jesienne wieczory – i nie tylko.
Różne rzeczy dostrzegamy i zapamiętujemy. To dlatego, że sami jesteśmy różni. Dlatego wybieramy, co i z kim możemy powspominać – tak jak i to, z kim żyjemy i przeżywamy. Wspominanie ma jeszcze jeden aspekt – dotyczy przeszłości, a więc wymaga zapamiętania i osadzenia w kontekście.
Nie da się wspominać czegoś, czego nie było się uczestnikiem. Nie da się zastąpić przeżytego – usłyszanym czy wymyślonym.
Wszystko to przerosło niestety panią Krystynę Bukowczyk. Ta ponadosiemdziesięcioletnia dziś pani postanowiła powspominać. Publicznie. Popełniła dzieło „Opowiastki szare i kolorowe Część II – W głębi PRL-u”. Wydawca – po rodzinie, najwyraźniej debiutujący w tej roli: Instytut Edukacji i.e. Sp. z o.o. – i „upubliczniacz”: serwis internetowy Legimi (dzieło ma postać z ebooka), zakwalifikowali publikację jako „literaturę faktu, reportaże, biografie”.
Niestety nie zauważyli, że ich autorka nie pamięta, a często nawet pamiętać nie może, co tłucze się jej w myślach albo koło nich, bo ewidentnie nie zna i nie kojarzy podstawowych faktów i najwyraźniej nawet nie znała osób, które przywołuje. Jeśli nawet wiedziała, jak się nazywają, to nie była dla nich nigdy kimś na tyle ważnym, aby poznać je naprawdę. Ot, trafiła na pudło ze zdjęciami autorstwa zmarłego już byłego męża i rąbnęła do nich tekściki.
W ten sposób stworzyła książeczkę z pamięci, czyli z niczego, do poczytania w Internecie. I wspomina – między innymi Józefa Gielę. Wszak wymieniając znane nazwiska (a tu padło ich kilka) można liczyć na klikalność.
Józef Gielo to pisarz i poeta z pokolenia „Współczesności”. Dla pani Bukowczyk rola Gieli jako poety jest jednak całkowicie nieinteresująca. Jej koleżanki tu nie miały nic do oplotkowania, przeto i ona nie ma nic do powtórzenia. Aspekt literacki we wspomnieniu tego literata pomija więc zupełnie. Bzdurzy o czym innym – gdyż wydaje się jej, że znała twórcę, a zatem wie i – o rety! – opowie.
Niczym babcia dla trzyletnich wnuków, z podobnym rozmachem i przejęciem, a i głębią, snuje więc pani Krysia (o Józefie mówi Józio, więc ewidentnie lubi zdrobnienia, a sama prezentuje się jako „dla przyjaciół Kuba”, fajowo więc i nowocześnie) internetową gadkę o tych, których widziała pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat temu. Widziała „na szlaku”, czyli kawiarniano-wódczanej warszawskiej trasie pisarzy i poetów, przemierzanej przez nich w czasach Polski Ludowej. Widziała zaglądając przez okno, bo jej do stolika nie zapraszano. Ale widziała, bo wielokrotnie szukała „na szlaku” własnego ówczesnego męża, grafika (o czym już nie pisze, ale wspominają to inni…). Resztę wspomnień pani Bukowczyk posiadła już z tego, co gdzieś od kogoś usłyszała. I niestety tego nie sprawdziła – a powtarza.
Poczytamy zatem o warszawskiej szkole kamieniarskiej Gieli i Himilsbacha i ich mieszkaniu u zakonnic w Laskach w tym czasie (a faktycznie szkoła była w Jaworze, a krótkie pomieszkiwanie w Laskach obu panów nastąpiło dziesięć lat później i raczej nie wywarło na nich żadnego wartego wspominania wpływu), o nieskończonych studiach wyższych Gieli (naprawdę – a w odróżnieniu od pani Krysi, która poniechała zdobywania wykształcenia po czwartym roku – ukończył warszawską polonistykę, napisał nawet pracę magisterską, której nie bronił – a studia zaczął na Uniwersytecie Jagiellońskim, miał tam jedno z najwyższych w kraju stypendiów prywatnych, przyznane za wyniki w nauce). Nieskończonych, gdyż jak przekonuje Bukowczyk, wyjechał do Francji i tam – spożywając wino podawane do obiadu – wpadł w nałóg, a jego „fascynacja winem okazała się potężniejsza niż aspiracje naukowe” (w ten sposób dowiadujemy się pośrednio od pani Krysi, że Francuzi to alkoholicy – wszak skoro kieliszek wina podawany do obiadu uzależnił Gielę w ciągu kilku tygodni, to zwyczaj spożywania wina codziennie musiał wszystkich Francuzów uczynić nałogowcami, jeśli jeszcze do 1956 roku wino do obiadu podawano nawet we francuskich szkołach uczniom poniżej 14 lat, a alkoholu całkowicie zakazano w szkołach dopiero w 1981 r.).
Pani Bukowczyk mniema też i tego nie ukrywa, że Gielo debiutował jako poeta, a Himilsbach jako prozaik – podczas gdy było dokładnie odwrotnie. Na szczęście jednak nie stało się też tak, jak pisze Bukowczyk, że „drogi obu panów się rozeszły” – pozostali do śmierci przyjaciółmi. Także od kielicha, o czym wspomnień (nie pani Krysi, przeto widzących też kontekst i społeczno-polityczne uwarunkowania) jest wiele.
Nie przejmuje się też faktami szanowna wspominająca Krysia, wymieniając książki wydane przez Gielę – pomija chociażby jego debiutancką powieść, a także monografię obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. Cóż, pewnie nie czytała i nie wie, że napisanie chociażby tych dwóch pozycji wymagało nie tylko pisarsko-wspomnieniowych aspiracji – jak u nieocenionej pani Krysi – ale nawet sporej wiedzy naukowej i umiejętności popularyzatorskich, że o odpowiedzialności za wyrzeczone słowo nie napomknę.
Jedynym wspomnieniem wspólnego przeżycia, jakie przytacza pani Krysia w swojej opowiastce o Gieli, ma być historia dotycząca przywiezienia z Mazur przez Józefa, rzekomo z zamiarem spieniężenia, znalezionego tam urządzenia do nasycania wody radem. Poprzedza je stwierdzenie, że „Józio dość często odwiedzał nas wieczorami”. Pani Bukowczyk zapomniała przy tym napisać, kogo Józef miał tak „dość często” odwiedzać, oraz kiedy, jak dawno, po co i gdzie się to działo. Okoliczności opisanego zdarzenia wskazują, że musiało ono mieć miejsce w latach 50 (do września 1957 wspomniany tu „Wicherek” czyli Czesław Nowicki pisywał w „Życiu Warszawy”). I tu jednak seniorkę zawodzi pamięć – twierdzi, że w sprawie przywiezionego znaleziska konsultowała się wraz ze swoim bratem Andrzejkiem w Instytucie Pasteura, a wszak mieści się on w Paryżu. Czy zatem to zdarzenie mogło mieć miejsce? Czy choć częściowo jest prawdopodobne? Dodawanie radu do wody czy pożywienia to w okresie międzywojennym znana i złudna nadzieja na zbawienne dla zdrowia efekty. Wie o tych błędach wynikających z odkrycia radu i nieznajomości skutków jego oddziaływania każdy – aż nie chce się wierzyć, żeby nie wiedział brat Krysi – student chemii – czy dziennikarz piszący o środowisku, jakim był Czesław Nowicki („Wicherek”). Wydaje się więc wątpliwe, aby znalezisko to było w ogóle faktem i mogło wywołać jakieś zamieszanie – Bukowczyk chce jednak pokazać, że wywołało, a u jego przyczyn dopatruje się chęci zysku: „No, niestety była to tylko drobna afera, a nie było z niej żadnych pieniędzy” – tak kończy ten opis zdarzenia, rzekomo wywołanego przez Józefa. Jak wynika z opisu jego przebiegu, na pieniądze liczył jednak nie Józef, a brat Krysi Bukowczyk, Andrzejek. Ale wręcz demonstracyjnego lekceważenia materialnej sfery życia – faktycznie charakteryzującego Gielę – Bukowczyk nie rozumie, nie dostrzega i nie analizuje. To za trudne, pozostało więc niezauważone. Pani Krysia wyartykułowała fałsz.
Ma zatem kłopot i z kolejnym aspektem burzliwego życia poety – faktem kilkukrotnego przebywania przez tegoż w więzieniu. Zawsze spowodowane ono było burdami wywoływanymi po alkoholu, a także czymś, co nazywano wówczas „lekceważeniem władzy ludowej” – czyli interweniującej (albo tylko zaczepiającej niektórych obywateli – bo w życiu Józefa była i taka historia, zapewne nie bez powodu sprowokowana) milicji. Niezapłacony mandat kończył się „odsiadką”. Pani Bukowczyk nie zna tego aspektu życia Józefa – wiedziona sobie tylko znaną logiką uzupełniła więc wiedzę domniemaniem podanym jako fakt – fakt w kilku aspektach załatany tak głupio, że aż – pomimo tragicznego tematu – zabawny. Otóż pisze, że tuż przed śmiercią Józef Gielo odsiedział kilka miesięcy za to, że… „przestraszył” Słonimskiego!
Ale oddajmy głos nieocenionej pani Krysi, żeby nic nie uronić z jej wywodu: „I tak pewnego razu w SPATiF-ie przestraszył Antoniego Słonimskiego. Wezwano milicję. Po jakiejś ostrej wymianie zdań został aresztowany, a ponieważ była to recydywa, został osadzony szybkim wyrokiem w więzieniu, chyba na rok albo na dłużej. Jakoś po kilku miesiącach udało się go stamtąd wydobyć. Przyszedł nas odwiedzić. To było w marcu 1981” – bzdurzy pani Krysia Bukowczyk. Zapomniała biedna, że Antoni Słonimski zmarł 4 lipca 1976 roku, a Józef Gielo 5 marca 1981 roku. Jak udało się „jakoś po kilku miesiącach” wydobyć z więzienia Józefa, który miał trafić tam po rzekomym „przestraszeniu” nieżyjącego od 4 lat Słonimskiego? I na czym mogło polegać owo karane sądowo „przestraszenie” uchodzącego dotąd za normalnego, a wśród niektórych może nawet niestrachliwego, Słonimskiego? Dlaczego jego duch się bał – i czego? Jak „wydobyto” z więzienia Gielę, osadzonego „szybkim wyrokiem”, a aresztowanego „po jakiejś ostrej wymianie zdań”? Takie cuda to nawet w Polsce Ludowej się nie zdarzały…
Czy pani Bukowczyk w marcu 1981 roku widziała więc duchy, czy Słonimskiego i Józefa? Z opisu nie wynika, aby mogła spotkać faktycznie opisywanego Gielę – także dlatego, że nic nie wie i o ostatnim okresie jego życia.
Z palca wyssane są bowiem też opowieści dotyczące zgonu poety, według nieocenionej autorki Krysi Bukowczyk zmarłego w kąpieli. Józef Gielo – rzeczywiście odnaleziony w wannie w mieszkaniu Erazma Ciołka – miał ślady pobicia, a w napełnionej wodą wannie leżał w garniturze. Ale tego nasza Krysia nie wspomina – bzdurzy o kąpieli. A nawet „tylko” powtarza, co nabzdurzyła jej (na ucho, Krysiu, to czasem można, co się chce, ale publicznie – o, to już trzeba wiedzieć, co się mówi) koleżanka.
Ale wróćmy do pani Bukowczyk. Jej wspomnienia potwierdzają, że tak naprawdę z Józefem Gielo nie utrzymywała kontaktu, a mogła go mieć co najwyżej tylko sporadycznie w końcowych latach 50.
Dość przypomnieć, że „Nowa Kultura” ukazywała się do 1963 roku, a zdaniem pani Krysi Bukowczyk właśnie to pismo wydrukowało wiersze Józefa – sugerujące chęć samobójstwa – już po jego śmierci.
Ewidentne brednie. Nikt nigdy nie sugerował samobójstwa Józefa – co innego zabójstwa. Ale tego Krysia nie wie (albo wiedzieć nie chce).
Zatem po co wspomina? Ano nie wiadomo. Nie ulega wątpliwości, że wspominać nie ma czego. A skoro mimo to wspomina, to jest to z pewnością fakt do analizy dla specjalistów od myślenia. Są tacy. Znam przypadek, że publikacje (też wspomnieniowe) pewnej pani regularnie analizowano na uczelni kształcącej takich specjalistów – zapewne teksty pomogły im w pracy, a ich wyczucie zostało potwierdzone, bo pani (bezbłędnie, jak się okazało, zdiagnozowana już wcześniej przez studentów) w końcu została pensjonariuszką zakładu pomagającego zdiagnozowanym.
Nie wiem, gdzie przebywa pani Bukowczyk. Wiem, że tymczasem pani Bukowczyk z domu Rabczenko przekonała wydawcę – właśnie najwyraźniej wspomnianego wyżej braciszka Andrzejka Rabczenko i jeszcze jednego jego potomka, wydawców literatury zupełnie nieprofesjonalnych, dopiero debiutujących w tej roli, ale co tam – że ma książkę wspomnieniową i wespół w zespół opublikowała ją w Internecie.
W książce umieściła mnóstwo zdjęć – jak pisze, swojego nieżyjącego już od dawna byłego męża. Zdjęć dobrych i wartych publikacji. Po co było je psuć takimi pseudowspomnieniami? Milcząc, Krysia mogłaby uchodzić nawet za filozofa, potencjalnego autora opowiastek – tymczasem okazała się dobrym materiałem do traktatu o wspominaniu.
Wszak zasada wzajemności obowiązuje w dyplomacji…
Wydawca nie pomógł cioci-babci, internetowy udostępniacz tego dzieła starszej pani – też. Do publicznego obiegu trafił ebook infantylny, naiwny i zwyczajnie głupi. Kompromitujący. Czy posłuży komuś jako podręcznik do podróży „w głąb czasów PRL-u”? Dzieło dostępne w Internecie może być łatwo odkryte przez młodych ludzi – nauczą się czy nie, ale 27 zł pozwolą zarobić.
Czy jednak warto było?…
Proszę więc: szukajmy pani Bukowczyk i przekonajmy ją, by wspominała tylko – jeśli już musi – przy kielichu, który wzbudza jej wielkie i niekłamane zainteresowanie. I kameralnie, bez zapisywania oczywiście – inaczej gotowa nauczać publicznie nie tylko historii literatury i literatów, ale i… zniechęcać do życia i poznawania prawdy. Wszak świat cieni, w którym jedynie Krysia Bukowczyk jest kolorowa i godna poznania, musi wydać się przygnębiający nie tylko specjalistom od myślenia czy literatury…
I uważajmy, co i jak wspominamy. Sposób, w jaki prezentujemy innych, tak naprawdę świadczy głównie o nas. A chyba przykro wykazać się brakiem nie tylko wspomnień, ale i wiedzy, i logicznego myślenia – zwłaszcza, jeśli w autoprezentacjach i social mediach chce się uchodzić za trzeźwo myślącą i wciąż nadążającą za światem młodą duchem staruszkę?
Z opowiastki Krysi Bukowczyk z domu Rabczenko nie zostaje nic. Nie tylko nie zajrzała w żadną „głąb”, ale raczej pokazała środek… kapusty.
Mąż pani Krysi, nawet nadużywając alkoholu, zostawił po sobie więcej. I nie tylko on…
Co przystępnie należało jej wyjaśnić.