Scroll Top
wojna nie rozwiązuje problemów ludzi

Nie wszystkie ziemskie sprawy potrafi rozwiązać potęga bomb 
fot. Stock Snap z Pixabay

Nie wszystkie ziemskie sprawy potrafi rozwiązać potęga bomb
fot. Stock Snap z Pixabay

Głupia Poniatowska

Opowiadanie wojenne

Wiosną trzydziestego dziewiątego roku kończyłem szkołę podstawową, ale nie nauka zaprzątała mi głowę. Starzy ludzie powiadali, że widują różne znaki na niebie. Ktoś widział błyskawice w pogodny dzień, koła wokół słońca, słupy nad horyzontem, a stary Pawlak ujrzał nad wieżą kościoła trzech aniołów z mieczami w dłoniach. Ludzie chętnie dawali wiarę tym pogłoskom, bo były zapowiedzią niecodziennych wydarzeń. Pomylona Poniatowska wróżyła z zerwanego za płotem kąkolu kataklizmy, jakich najstarsi ludzie nie pamiętali. Niepokój zamieniał się w panikę, gdy przed bramą cmentarza pękł od słońca olbrzymi głaz polny.

Wieść o tym wydarzeniu szybko rozniosła się po całym miasteczku. Po południu wszyscy szli oglądać kamień. Przyszedł burmistrz i wszyscy urzędnicy, lekarz i aptekarka, obaj fryzjerzy i stolarz z chłopakami. Oni stali najbliżej kamienia, a tuż za ich plecami zgromadził się cały tłum ludzi. Wszyscy patrzyli na rozłupany kamień, badali palcami szerokość szpary, szukali śladów uderzeń. Śladów tych nikt nie znalazł i sytuacja stawała się coraz bardziej denerwująca. Jaka siła mogła rozłupać na pół olbrzymi kamień o blisko dwumetrowej średnicy? Najgłupsze baby najmniej się zastanawiały.

– Ja paniusi mówię, że to ręka boska – powiedziała szewcowa do krawcowej i sprawa została załatwiona. Zastanawiano się teraz, co ma znaczyć ta niewątpliwa groźba nieba. Że nic dobrego, to było wiadome od początku. Pawlak podrapał się w głowę i zdjął czapkę.

– Coś mi się widzi, że będzie wojna.

Ludzie powoli rozchodzili się do domów. Przypominano sobie proroctwa Sybilli, mówiono, że w tej wojnie brat powstanie przeciwko bratu, a syn przeciwko ojcu. Potem, gdy w atakach na szable i bagnety wymordują się armie, a ludność spalonych miast wytrzebi zaraza, zstąpi z nieba anioł wojny i dokona ostatecznego zniszczenia. Ludzie powtarzali, że nie pozostanie kamień na kamieniu, ale nic nie robili, by przeciwstawić się temu nieszczęściu. Poddawali się siłom wyższym, które reprezentował w niebie Bóg, a na ziemi marszałek Śmigły-Rydz.

W umysłach ludzi panował zamęt. Powoli przestawali wierzyć we własny rozum i z coraz większym szacunkiem patrzyli na głupią Poniatowską, która całymi dniami chodziła wokół rynku i plotła cudaczne zaklęcia. Często łapała przechodniów za połę, złorzeczyła im, groziła pięścią i robiła jakieś znaki w powietrzu. Całą gromadą chodziliśmy za Poniatowską, ale w przyzwoitej odległości, bo babie coś strzeliło do łba i zaczęła nosić w fartuchu kamienie.

W połowie sierpnia wszystko co działo się w naszym miasteczku było w jakiś sposób powiązane z wojną. Dorośli robili zapasy, a dziatwa z całym zapałem oddawała się wojennemu rzemiosłu.

Pewnego dnia przyjechali do Stoczka otwartym samochodem nieznani ludzie. Byli to mężczyźni w kraciastych koszulach i panie w słomkowych kapeluszach, Fotografowali kościół, kamienice przy rynku, pytali o drogi i odjechali w stronę Łukowa. Wkrótce po ich odjeździe gruchnęła wieść, że byli to szpiedzy niemieccy. Opowiadano, że kręcili się koło pomnika Kościuszki i pewnie tam zakopali tajne plany i mapy. Chłopcy z całego miasteczka przez cały dzień kopali ziemię i szperali w pobliskich krzakach, ale nic nie znaleźli.

Wszystkie te pogłoski i wydarzenia podsycały małomiasteczkową psychozę wojny. W domu ojciec ciągle powtarzał, że coś wisi w powietrzu, a na wszystkie pytania odpowiadał krótko: wojna.

2

Wybuchła pierwszego września. Tego ranka tuż obok mego ucha terkotał stary, zużyty budzik. Terkotał długo, bo matka nakręciła go wczoraj bardzo dokładnie. Nie spojrzałem na tarczę zegara, ale wiedziałem, że jest siódma. Od lat dzwonił o tej właśnie godzinie. Zerwałem się na równe nogi i stanąłem w drzwiach kuchni. Matka jak zwykle przygotowywała śniadanie, a ojciec patrzył w okno.

– Jest ciepła woda? – zapytałem.

Ojciec uważnie popatrzył na mnie.

– Wybuchła – powiedział. – Wybuchła wojna.

Nie wiedziałem, że od kilku godzin jedno słowo jak płonąca pochodnia niosło się krętymi uliczkami miasteczka od domu do domu, z piętra na piętro:

– Wojna.

Gdy usłyszałem to słowo z ust ojca, poczułem, że rośnie we mnie coś mocnego, twardego, zdecydowanego jak kręgosłup. Chciałem natychmiast podzielić się z kimś tą niecodzienną wiadomością. Wyszedłem na ulicę. Był jasny, pogodny ranek. Wielkie, przezroczyste krople rosy płonęły na liściach bzu. Ludzie wychodzili z bram, przystawali, powtarzali wiadomość o wojnie i szli przed siebie pewnie, szybko i prosto, jakby dobrze wiedzieli, dokąd idą. Na ulicy spotkałem Tadeusza.

– Słyszałeś?

– Tak.

– A to ci heca.

Patrzyliśmy na siebie z zaciekawieniem. Sądziliśmy, że z chwilą wybuchu wojny cały świat zawali się na nas, a tymczasem nie działo się nic szczególnego.

Ze dwie godziny chodziliśmy po mieście.

Nagle na zachodzie ukazały się samoloty. Eskadry coraz szybciej sunęly pod pogodnym niebem. W stóp wzgórza drzemało uśpione w słońcu miasteczko.

Przeleciała pierwsza eskadra z czarnymi krzyżami na skrzydłach, druga, trzecia.

Rozległy się pierwsze wybuchy bomb i serie karabinów maszynowych. Spojrzałem na Tadeusza. Przez ułamek sekundy widziałem obok nas cień samolotu. Wbiegliśmy do najbliższej bramy.

Gdy ucichły wybuchy i odleciały samoloty, wyszliśmy ze schronienia.

Miasteczko stało w płomieniach. Stara Poniatowska biegała po Rynku i machała rękami na pożegnanie, przekonana, że to koniec świata. Sześciu strażaków w złoconych kaskach, które trzymali w domu i dzięki temu mogli je mieć teraz na głowie, pompowało wodę do wiader ze studni na środku Rynku. Gdy wiadra były pewne, chwytali po dwa i biegli do płonącej remizy. Stara Poniatowska zastąpiła im drogę i machała rękami, chcąc przerazić strażaków. Wtedy jeden z nich wylał zawartość wiadra na głowę pomylonej. Poniatowska sięgnęła po kamienie, które zawsze nosiła w fartuchu. Przeklinała swoim nieludzkim głosem i ciskała kamienie tam, gdzie w blasku pożarów migotał złocony kask.

– Wariaci – wołała. – Kubłem wody chcą wojnę zagasić.

Za miastem płonęły stajnie brygady kawalerii, która nie otrzymała jeszcze rozkazów wojennych. Patrzyliśmy, jak płomienie hulają po dachu, aż tutaj dobiegał kwik koni, których nie zdołano wyprowadzić z zabudowań. Odwróciłem głowę i z przerażeniem patrzyłem na Tadeusza. On także miał strach w oczach i spieczone usta. Rozległ się głuchy huk.

– Koniom z gorąca pękają brzuchy – powiedział Tadeusz. Czułem, że wnętrzności podchodzą mi do gardła.

– Skąd wiesz? – zapytałem.

– Widziałem kiedyś, jak u chłopa paliła się stajnia. Koń został w ogniu i też z gorąca pękł mu brzuch. Widziałem nawet kłąb białej pary.

Wąską uliczką obok nas przejechał policyjny samochód. Policjanci trzymali karabiny gotowe do strzału. Czuwali nad porządkiem i spokojem. Uśmiechnąłem się do tego stwierdzenia i poczułem, że narasta we mnie ludzka godność.

Wojna nie starła z ziemi miasteczka, nie zdołała nawet zabić nas, najbardziej bezbronnych.

Nagle w pobliskiej bramie rozległ się krzyk. Pobiegliśmy w tym kierunku. W głębi podwórka czołgał się Rosa.

Belka przygniotła mu prawą nogę. Opierając się na rękach i zdrowej nodze, próbował wydobyć tamtą spod belki. Chciał wstać z rozgrzanego detonacjami bruku. Ale tamta zmiażdżona noga trzymała się mocno przy belce. Tkwił tak zrezygnowany, niezdolny do niczego z głową spuszczoną między ramionami. Gdy zbliżyliśmy się do niego zobaczyłem, że ręce łamią mu się jak zapałki i teraz pada na bruk. Został tak na dziwacznie poskręcanych rękach. Podbiegliśmy z Tadeuszem. Próbowaliśmy odwalić belkę, ale nawet nie drgnęła, mimo że wytężyliśmy wszystkie swoje siły.

Tadeusz pobiegł zawołać kogoś z pobliskiego domu. Po chwili wrócił z trzema mężczyznami. Wspólnymi siłami unieśli belkę, a ja wyciągnąłem zmiażdżony strzęp mięsa, który kiedyś był nogą Rosy.

Rosowa, gdy zobaczyła męża, zemdlała.

Wstrząśnięty wracałem do domu. Mijałem sad starego Jaśkiewicza. Pod jabłonką tuż przy ulicy stała pomylona Poniatowska. Gdy mnie zobaczyła, powiedziała:

– Chodź tutaj, coś ci pokażę.

Gdy podszedłem, ujęła mnie za ramię i podniosła palec do góry.

– Jest tutaj w liściach.

Zdumiony spojrzałem w tym kierunku. Między liśćmi zobaczyłem wielkie, dojrzałe jabłko. Promień słońca wpadał przez szczelinę liści i ozłacał owoc. Przez moment zdawało mi się, że jabłko wisi pod niebem.

– Zerwij mi je – powiedziała Poniatowska.

Podszedłem do pnia i potrząsnąłem grubym drzewem. Czułem, że nawet nie drgnęło, ale przez liście przebiegł lekki dreszcz.

– Spróbuj jeszcze raz – zawołała Poniatowska z emocją.

Potrząsnąłem kilka razy pień, patrząc cały czas na jabłko. I oto oderwało się ono od gałęzi, uderzyło w liść i uroczyście spadło na ziemię. Ziemia zadudniła głucho, jakby długo czekała na to, co się stało.

– Widzisz – powiedziała. – Od bomby nie spadło.

Zrozumiałem, że nie wszystkie ziemskie sprawy potrafi rozwiązać potęga bomb. Pocisk może zrujnować dom, zburzyć kościół, powalić drzewo, ale zawsze gdzieś pozostanie takie jabłko, które oprze się gwałtownym wstrząsom i spadnie w przyjazną dłoń wtedy, gdy nadejdzie jego czas.

Poniatowska rozłupała owoc palcami i dała mi połowę.

– Masz, zjedz – powiedziała.

Nie wiem, czy pierwszego dnia wojny wiedziała, że dała mi nadzieję na całą okupację.

Wróciłem do domu.

Gdy stanąłem w drzwiach, matka płakała.

– Co się stało? – zapytałem.

– W tamtej wojnie zginęło trzydzieści milionów – odpowiedziała.

Byłem zakłopotany.

– Trzydzieści milionów – powtórzyłem.

Próbowałem wyobrazić sobie trzydzieści milionów trupów w jednym miejscu, ale nie mogłem. Zaledwie Rosę i kilku sąsiadów wyobraziłem sobie zabitych na Rynku.

Do pokoju wpadł mój młodszy braciszek i zawołał, że w mieście ugaszono już wszystkie pożary i tylko z kamienicy Podstolskich jeszcze się dymi.

Mimo tego, co widziałem, nie mogłem się pogodzić z myślą o wojnie. Wierzyłem w ludzki rozsądek, w to, że wojna nie zdoła zmienić nic w naszym miasteczku i mimo dzisiejszych bomb wszystko wróci do wczorajszego trybu życia. Wszyscy mieli w głębi serc tę nadzieję i myśleli ukradkiem, w jaki sposób zorganizują swoje życie po wojnie. Nikt nie spodziewał się tego, że wojna zakłóci normalne funkcjonowanie urzędów, zatrzyma bieg życia. Ludzie małych miasteczek są tak przyzwyczajeni do ustalonych tradycją porządków, że nie widzą siły zdolnej załamać ich życie, zniweczyć świat istniejący od urodzenia. Instynkt ten odezwał się teraz w godzinie zagrożenia bardzo silnie. Wojna zdążyła zburzyć tylko północną stronę naszego Rynku. Gdyby bomby nie trafiły w domy, tylko w wielki Rynek, przyjęto by je jako zapowiedź fantastycznych wydarzeń, jakie obiecała wojna. Ponieważ bomby trafiły w domy, wojna od pierwszego dnia jej wybuchu uważana była za śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale to poczucie nie zrodziło potrzeby obrony. Ludzie w skrytości ducha uważali, że czuwa nad nami szczególna opatrzność, skoro w krytycznych dla miasta chwilach znaleźli się poza zasięgiem pękających bomb.

– Bóg tak chciał – mówiono.

Rychło przypomniano sobie wszystkie występki, jakie zostały kiedykolwiek popełnione przez ludzi mieszkających w domach po północnej stronie Rynku. Ktoś przypomniał sobie, że dwadzieścia lat temu w oficynie kamienicy, którą trafiła pierwsza bomba, żyła rozpustna kobieta imieniem Loda. Kobieta ta przywlokła z jakiegoś miasta obrzydliwe choróbsko i zaraziła dragonów rosyjskiego wojska. Rzecz jasna, że po kilku miesiącach wszyscy ludzie w miasteczku byli chorzy. Miasteczko umierało ze wstydu, ludzie cierpieli, zamożniejsi jeździli leczyć się do Warszawy. Ludzie przez długie lata pamiętali przewrotną, bezwstydną babę. Rzecz jasna, że pierwsza bomba musiała spaść na dom, w którym żyła kiedyś ta grzesznica.

Inna bomba trafiła w drzewo rosnące na podwórzu kamieniczki Rąbla. Stary Redos przypomniał sobie, że na tym drzewie lat temu pięćdziesiąt powiesił się kamasznik, którego opętał diabeł. Kamasznik w księżycową nic okradł kościół, a gdy znaleziono u niego na strychu monstrancję, uciekł, wlazł na drzewo i powiesił się na pasku od spodni. Nim zdołano go odciąć, już nie żył. Rzecz jasna, że bomba musiała trafić w drzewo, na którym się powiesił.

Nie umiano tylko wyjaśnić, jak to się stało, że jedna z bomb trafiła w kościół. Szli więc ludzie w tym kierunku, dziwiąc się głośno, że coś podobnego mogło się stać. Bomba trafiła w dach, przebiła sklepienie i eksplodowała na wielkim ołtarzu. W tę stronę szli ludzie. Wchodzili, w milczeniu patrzyli na gotyckie okna, w których tu i ówdzie płonął czerwony witraż. Na ich twarzach malowała się tępa bezradność, jakby razem z kolorowymi szkiełkami runęła ich dawna wiara. Ołtarz leżał w gruzach, a Bóg milczał. Nie rozdarł nieba mieczem. Wszyscy patrzyli w wielką dziurę w sklepieniu i po raz pierwszy będąc w kościele ujrzeli niebo nad głowami. Długo wpatrywali się w czysty bez skazy błękit, poraniony zgiętym żelastwem kościelnego stropu.

3

Wracałem do domu. Nagle zobaczyłem w mijanej bramie domu starą Poniatowską. Stała z twarzą w dłoniach pogrążona myślami w swoim niedostępnym dla normalnych ludzi świecie. Gdy mnie ujrzała, oderwała rozwarte palce od twarzy i trzymała je jakby oddawała mi swoje cierpienie albo bochenek chleba. Pierwszy raz pomyślałem, że Poniatowska nie jest głupia i pomylona. Ma inną wyobraźnię, żywiej i bardziej dosłownie reaguje na otaczający ją świat. Gdy zmarł jej mąż, wszystko co z nim przeżyła odżyło w jej wyobraźni. Zaczęła o tym szczegółowo opowiadać. Opowiadała nawet, jak zdejmował z niej bieliznę. Nie potrafiła oszczędzić tej najbardziej osobistej sprawy i to ośmieszało ją w oczach ludzi. Z biegiem lat nazywano ją pomyloną, a potem wariatką.

I oto stała przede mną, a w otwartych dłoniach podawała mi swoją twarz.

– Weź. To jest moja twarz.

Gdy podszedłem niezdecydowany, roześmiała się swoim nieludzkim śmiechem i zawołała:

– To jest twarz wojny. To ja ściągnęłam ją na was.

Poniatowska od trzech lat mówiła o wojnie i teraz po jej wybuchu zacząłem uważać tę kobietę za jasnowidzącą. Wiedziałem, że jest pomylona, zrujnowana obłędem, ale słuchałem jej słów z nabożeństwem i czcią. Uwierzyłem bez zastrzeżeń, że tkwi w niej jakaś potężna czarodziejska intuicja i dzięki temu sądy jej są nieomylne. Stara Poniatowska zaczęła zbierać do fartucha kamienie. Gdy zapytałem, po co to robi, odpowiedziała:

– Tutaj przyjdą Niemcy. Trzeba będzie ich zabijać kamieniami.

Tylko ja jeden w całym miasteczku wiedziałem, że przyjdą Niemcy. Gdy powiedziałem to ojcu, zabronił mi powtarzać takie głupstwa.

– Nie przyjdą, rozumiesz, nigdy tutaj nie przyjdą.

Mijały upalne dni i ciepłe noce. Ziemia drżała od dalekiego huku armat. Na zachodzie niebo czerwieniło się od pożarów. Front z każdym dniem zbliżał się do naszego miasteczka.

Wreszcie pewnego dnia na ulice wtoczyły się wozy sanitarne, jaszcze amunicyjne, kolumny taborów, artyleria polowa, ułani na koniach i piechota.

Cywile wlekli za sobą białe poduszki, czerwone pierzyny, toboły, wózki dziecięce i miednice. Słychać było pojedyncze strzały, a wieczorem pożary rozświetlały niebo.

W kilka dni później do miasteczka wkroczyli Niemcy.

Poniatowska przez trzy dni chodziła i podejrzliwie przyglądała się obcym żołnierzom. Czwartego dnia nakładła kamieni do fartucha i stanęła na rogu Rynku. Gdy nadjechała taksówka z komendantem żandarmerii, cisnęła kamieniem w przednią szybę samochodu. Komendant dostał w zęby i zemdlał, a przerażony szofer wyciągnął rewolwer i strzelił w chwili, gdy Poniatowska sięgała po drugi kamień.

Wokół ciała zabitej zaczęli przystawać ludzie. Krępy mężczyzna, sprzedawca butów w narożnym sklepie stanął w drzwiach.

– Widziałem, jak sięgała po kamień i od razu wiedziałem, co to znaczy – powiedział do sprzedawcy piwa w sąsiednim sklepiku. – „Wojsko polskie was wpuściło, ale ja was wygonię” – krzyknęła i rąbnęła kamieniem w szybę.

Patrzyli w milczeniu na leżące kilkanaście kroków dalej ciało.

– Niedobrze. Zabili nam Poniatowską.

– Jaka była, to była, ale swój rozum miała.

– Pomylona, ale wiedziała, w kogo kamieniem rzucić.

– I pierwsza rzuciła.

– Nikomu to jeszcze do głowy nie przyszło.

– Zobaczymy, co będzie dalej.

– W razie czego…

– Damy im takiego łupnia, jak Dwernicki Moskalom.

Od strony posterunku biegli niemieccy żołnierze z karabinami gotowymi do strzału. Rozsypali się w tyralierę i otoczyli najbliższe domy. Po kilkunastu minutach z bram wyprowadzono kilkadziesiąt osób. Żandarm liczył ludzi. Co dziesiątego wypychał z szeregu. Siedmiu wybranych postawiono pod mur.

Gdy Niemcy podnieśli karabiny do ramion, reszta zamarła w bezruchu. Tego jeszcze nie widziano. Huknęła salwa. Tamci padli na chodnik tuż obok Poniatowskiej. Ciała zakopano po drugiej stronie ulicy, obok śmietnika. Niemcy rzucali na grób śmiecie, stare szmaty, połówki cegieł i deptali zawzięcie.

 

 

 

 

 

Posty powiązane

error: Content is protected !!